Eksperyment to jedno z podstawowych narzędzi badawczych w psychologii. Dzisiaj eksperymenty psychologiczne to duże, przemyślane badania ze ściśle kontrolowaną sytuacją badawczą. Są też uwaźnie badane przez komisje etyczne. Ale jak wyglądało to wcześniej?
Jak działają eksperymenty psychologiczne?
Eksperymenty to jedna z podstaw współczesnej nauki. Są wykorzystywane nie tylko w psychologii i innych naukach społecznych, ale też w naukach przyrodniczych.
Jak zrobić eksperyment? Nie chodzi to do końca o zabawy typu “mały chemik”, ale z eksperymentami naukowymi łączy je pytanie “Co się stanie, jeśli…?”. Czyli inaczej: w eksperymentach badacze sprawdzają, w bardzo ściśle kontrolowanych warunkach, jak jedna drobna zmiana wpłynie na właściwości roztworu, szybkość wzrostu rośliny czy – zachowanie ludzi.
Dlaczego warunki muszą być kontrolowane, a zmiana tylko jedna? Aby upewnić się, że to właśnie ta zmiana warunków wpłynęła na wynik badania. Jeśli zabierzemy roślinie zarówno światło, jak i wodę, trudno będzie ocenić, które z nich ma większy wpływ na wysokość rośliny.
Kontrolowane warunki badawcze pozwalają też na późniejszą replikację, czyli odtworzenie eksperymentu. Po co? Aby sprawdzać, czy obserwacje uzyskane w eksperymencie są uniwersalne, i czy wpływ danego czynnika nie zmienia się w czasie.
W badaniach eksperymentalnych sprawdzane są zwykle dwie grupy badanych. Jedna z nich to grupa badawcza. To jej członkowie dostają na przykład dawki testowanego leku. Druga grupa to grupa kontrolna. Jej członkowie, idąc dalej tropem farmaceutycznym, przyjmują placebo, czyli środek o podobnym wyglądzie i sposobie podania, ale nie zawierający substancji leczniczej.
Jak więc działają eksperymenty psychologiczne? Sprawdzają, często w ramach wybranej przez badaczy teorii psychologicznej, jak zmiany w otoczeniu, środowisku, a nawet własnym nastawieniu osoby badanej, wpływają na jej zdolności poznawcze czy motywację. Eksperymentem psychologicznym będzie na przykład badanie dwóch grup uczniów. Pierwsi rozwiążą test z matematyki po dwóch godzinach wf-u, a drudzy – na swojej pierwszej lekcji w danym dniu. Grupa druga będzie, oczywiście, grupą kontrolną. Co może badać taki eksperyment? Na przykład wpływ ruchu na świeżym powietrzu na zdolności poznawcze uczniów. W zależności od intensywności zajęć ruchowych i poziomu zmęczenia osób badanych możemy spodziewać się po nich wyniku istotnie wyższego lub niższego, niż w grupie kontrolnej.
Brzmi dość… nudno, prawda? A więc dlaczego na słowa “eksperyment psychologiczny” wielu nam włosy stają dęba na głowie? Ano, psychologia eksperymentalna, zanim dobrały się do niej rady etyczne różnych uczelni i ośrodków badawczych, miała kilka spektakularnych osiągnięć. A konkretnie: spektakularnie złych i przerażających. Oto one: najpaskudniejsze eksperymenty psychologiczne.
Eksperyment Milgrama – efekt autorytetu
Na rozgrzewkę przypomnijmy sobie jeden z naprawdę najpaskudniejszych eksperymentów psychologicznych. Mamy o nim też większy artykuł.
Co mogło być aż tak strasznego w eksperymencie badającym efekt autorytetu?
Sytuacja badawcza prezentowała się tak: zatrudniony do eksperymentu student był “losowo” przydzielany do roli ucznia lub nauczyciela. Badanie bowiem, jak był przekonany, dotyczyło wpływu kar na pamięć. “Nauczyciel” miał zadawać podłączonemu do odpowiedniego urządzenia “uczniowi” pytania, a w razie otrzymania błędnej odpowiedzi – razić go prądem elektryczny,. Przy kolejnych błędnych odpowiedziach natężenie prądu było zwiększane. I chociaż “uczniowie” krzyczeli, błagali o przerwanie eksperymentu czy powoływali się na choroby serca, obecny w sali “naukowiec” prowadzący badanie kazał “nauczycielom” nie przerywać wymierzania kar.
Brzmi bardzo nieprzyjemnie, prawda? A najgorsze dopiero przed nami.
Eksperyment Milgrama badał bowiem nie wpływ kar na pamięć, a autorytetu na wykonywanie poleceń. Naukowiec w białym kitlu, pewnym siebie tonem wydający “nauczycielowi” dyspozycję zwiększenia natężenia prądu, miał przerażająco duży posłuch.
A co z “uczniami”? Na szczęście byli tylko… wynajętymi przez naukowców aktorami. Maszyna, do której byli podłączeni, nie raziła ich prądem, a cały ich strach i ból były tylko odgrywane na potrzeby badania.
Badanie Milgrama było paskudne z dwóch powodów. Po pierwsze, jego wyniki wskazywały na coś bardzo niepokojącego. Wszyscy uczestnicy badania, i jego późniejszych kontynuacji, trzymali się wytycznych osoby, którą uważali za autorytet. Gdyby urządzenie było rzeczywiście podłączone do prądu, natężenie, do którego docierali “nauczyciele” mogłoby wyrządzić “uczniom” krzywdę, a wręcz ich zabić.
Po drugie, dość szybko po opublikowaniu wyników badania, na Milgrama posypały się gromy. Od strony etyki zawodowej eksperyment był przygotowany w sposób co najmniej budzący wątpliwości. Problematyczne było tak daleko idące wprowadzanie badanych w błąd: nie tylko nie zdawali sobie sprawy z tego, że są rzeczywistymi obiektami badań, a nie pomocnikami badaczy, ale też nie wiedzieli czego tak naprawdę dotyczy badanie. Odgrywane przez aktorów reakcje na “rażenie prądem” prowadziły też do ogromnego stresu u wszystkich badanych.
Eksperyment więzienny – czy w każdym z nas jest oprawca?
Jeśli o wątpliwą etykę badań psychologicznych chodzi, to moim absolutnym faworytem jest niesławny eksperyment więzienny z 1971 roku. Badanie przeprowadził na Uniwersytecie Stanforda zmarły niedawno Philip Zimbardo.
Doktor Zimbardo i jego współpracownicy zrekrutowali dwudziestu czterech chętnych studentów, których losowo przydzielono do grup “więźniów” i “strażników”. Każda z grup otrzymała odpowiednie stroje, zestaw zasad, których miała się trzymać, po czym “więźniowie” zostali umieszczeni w pomieszczeniach uczelni ucharakteryzowanych na więzienne cele. Tak, makabryczny eksperyment więzienny odbywał się w piwnicy zwykłego budynku dydaktycznego wydziału psychologii.
Eksperyment był zaplanowany z dużą dbałością o szczegóły. “Więźniów” na miejsce doprowadzali prawdziwi policjanci, po niespodziewanych “aresztowaniach” (pierwsze przekroczenie zasad etycznych: Zimbardo złamał zasady opisane w umowach z uczestnikami).
“Strażnicy” zwracali się do “więźniów” wyłącznie nadanymi im przez badaczy numerami. Szybko zaczęli przekraczać granice: już pierwszej nocy zakłócali ich sen, a po kolejnych przejawach buntu opróżniali na nich gaśnice, zabierali materace, umieszczali najbardziej niepokornych w izolatkach.
Trzeciego dnia jeden z “więźniów” opuścił eksperyment z powodu załamania nerwowego. Wiele lat później utrzymywał, że symulował, żeby móc wrócić do domu i nauki do egzaminów. We wcześniejszych wywiadach mówił jednak, że udział w eksperymencie kosztował go wiele, ale też – pchnął w kierunku kariery psychologa więziennego.
Czwartego dnia Zimbardo wypuścił kolejnego “więźnia” przeżywającego kryzys, a szóstego – zakończył cały eksperyment.
Niepokojący rozwój wypadków na Stanfordzie mógł sugerować, że osoby w pozycji władzy szybko zaczynają przekraczać granice etyczne i stają się oprawcami. Na początku lat dwutysięcznych te intuicje potwierdzały się w skandalach otaczających sposób traktowania więźniów przez Amerykanów w Guantanamo i Abu Grahib.
Problem w tym, że całe badanie było bardzo niedokładnie zaplanowane. Nie wiadomo, co miało być w nim zmienną niezależną – tą, na którą wpływają badacze, aby zbadać wpływ tej zmiany. Jakakolwiek replikacja eksperymentu nie jest możliwa, a uzyskane w nim wnioski mają raczej charakter anegdotyczny niż naukowy.
Mały Albert i psychologia strachu
Chłopiec zwany małym Albertem miał 9 miesięcy, gdy stał się podmiotem badań Johna B. Watsona. Ten behawiorysta z uniwersytetu Johnsa Hopkinsa postanowił na początku XX wieku zbadać wpływ warunkowania klasycznego na ludzkie dzieci.
Szybka powtórka: warunkowanie klasyczne to między innymi eksperymenty Iwana Pawłowa na psach. Zwierzakom podawano porcję karmy, a w tym samym momencie włączano dzwonek. Po jakimś czasie psy zaczęły reagować zwiększonym ślinieniem się… na sam dźwięk dzwonka.
Watson postanowił sprawdzić, czy na podobnej zasadzie można nauczyć niemowlę strachu przed określonym rodzajem obiektów.
Najpierw sprawdzono, jak Albert reaguje na różne puchate przedmioty i zwierzęta: szczura, psa, kulki bawełny. Reagował jak każdy niemowlak: życzliwym zainteresowaniem lub zupełnym ignorowaniem.
W etapie eksperymentalnym badacze pozwolili chłopcu bawić się z białym szczurem, ale za każdym razem, gdy dziecko dotykało zwierzęcia, w pomieszczeniu rozlegał się głośny, przejmujący dźwięk. Chłopiec, co zrozumiałe, reagował na ten dźwięk strachem.
Szybko okazało się, że skojarzenie przeraźliwego dźwięku z widokiem zwierzęcia było całkiem skuteczne. Albert reagował płaczem na szczura, psa, futrzanego płasza, a nawet maski świętego Mikołaja.
Co dalej? Ano, Albert wrócił do domu, a badacze nie interesowali się za bardzo jego dobrostanem. Do dzisiaj nie ma pewności, kim był chłopiec i co działo się z nim w późniejszym życiu.
Z punktu widzenia metody naukowej to kolejny wątpliwie przeprowadzony eksperyment. Zamiast grupy badawczej: jeden badany chłopiec. A psychologia przestała pracować na studiach przypadków niedługo po Freudzie. Grupa kontrolna? Brak. Nie mówiąc już o różnych prawach chroniących małoletnich. Sto lat później, w naszych czasach, eksperymenty psychologiczne takie jak badanie Watsona nie odbyłoby się przede wszystkim z powodów prawnych.
Potworny eksperyment
Czy psychologowie to sadyści?
Historia psychologii to historia nauki na własnych błędach. Eksperymenty takie jak te przeprowadzone przez Milgrama i Zimbardo w dzisiejszych czasach nie mogłyby zostać przeprowadzone na żadnym szanującym się uniwersytecie – rady etyczne nie pozwoliłyby na nie.
Dzisiejsi psychologowie przeprowadzają eksperymenty mniej spektakularne, ale o wiele łatwiejsze do powtórzenia, a przede wszystkim o wiele mniej kontrowersyjne.
Na koniec bonus – eksperymenty, nie do końca psychologiczne, Rosenhama.
Kolejny pracownik Uniwersytetu Stanforda, David Rosenham, postanowił w 1973 sprawdzić czy lekarze pracujący w szpitalach psyczhitrycznych są w stanie odróżnić pacjentów z rzeczywistymi problemami psychicznymi od symulantów. Wysłał więc do kilku placówek swoich współpracowników, których zadaniem było zostanie pacjentami. Wszyscy zostali przyjęci i poddani terapii psychologicznej i farmakologicznej. No, może nie do końca – leków nie przyjmowali. W tajemnicy przed lekarzami spuszczali je w toalecie. Każdy z “pacjentów” miał też za zadanie samodzielnie wypisać się ze szpitala, po przekonaniu psychiatrów, że wrócił do zdrowia.
Eksperyment odbił się dużym echem w środowisku lekarzy psychiatrów. Pracownicy pewnego ośrodka przekonywali Rosenhama, że ich specjaliści nigdy nie dopuściliby do przyjęcia na oddział symulantów.
Rosenham zapowiedział więc, że w ciągu kilku miesięcy wyśle do nich kolejnych badaczy, którzy będą mieli w podobny sposób dostać się do szpitala, a następnie z niego wypisać. Wyniki? Z blisko stu potencjalnych pacjentów lekarze odesłali do domu ponad 40 osób już na etapie przyjmowania do szpitala, a kolejne 40 uznali za “podejrzane”.
Gdzie był haczyk?
Tym razem Rosenham nie wysłał do szpitala ani jednego symulanta.
Zainteresowało Cię to, co czytasz? Chcesz wiedzieć więcej? Śledź nas na Facebooku, i – pozwól, że wyjaśnię!